Dziś, jak co roku we wrześniu, mieszkańcy Kutna złożyli hołd polskim żołnierzom walczącym nad Bzurą w 1939 roku. Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Kutnowskiej reprezentowały prezes Barbara Herman i sekretarz Elżbieta Żółtowska.
Fot. panoramakutna.pl
W bitwie nad Bzurą brali udział m.in kawalerzyści, artylerzyści konni oraz żołnierze broni towarzyszących i służb Podolskiej, Wielkopolskiej oraz Pomorskiej Brygady Kawalerii. Ci, którym udało się przeżyć tę najkrwawszą bitwę kampanii polskiej, po latach podzielili się wspomnieniami o tamtych strasznych dniach i nocach.
Wspomina oficer 15 Pułku Ułanów Poznańskich, podporucznik Mieczysław Tarnopolski:
Tegoż dnia wieczorem otrzymuję rozkaz zaciągnięcia placówki w m. Młogoszyn na skrzyżowaniu dróg Kutno – Zgierz: w razie natarcia npla utrzymać most na rzece Bzurze jak najdłużej, a w razie przeważających sił npla wysadzić zaminowany przez saperów most. Mam przydzielonego sapera, który zrobi to na mój rozkaz. Wystawiam czujki – jedną na moście, a drugą przy drodze polnej w kierunku wschodnim na drugim końcu Młogoszyna. Około godz.10 wieczorem przyjeżdża por. S. Gardulski i mówi, że w odległości około kilometra jest most polowy, na rzece Bzurze, który należy zniszczyć. Daje mi rozkaz: „Weź czterech ułanów, masz tu pioniera, idź i zerwij ten mostek polowy; jest on drewniany i używany był przez rolników w czasie żniw i sianokosów. Po zerwaniu mostka wyślij ułanów z pionierem wzdłuż rzeki z zadaniem nawiązania łączności z dowódcą 4-go szwadronu, tj. z rtm. B. Buszkiewiczem, który ma stanowiska obronne na wschód od nas nad rzeką Bzurą, a sam wracaj na swoją placówkę. Na czas twojej nieobecności ja obejmuję dowództwo nad plutonem i placówką”. Wybrałem, jak mi się zdawało, najlepszych ułanów. Wydałem rozkazy ułanom idącym ze mną i plutonowi pozostającemu na placówce. Podałem hasło i odzew. Poszedłem wykonać rozkaz mnie przekazany.
Noc piękna, księżycowa; opary wodne unoszą się nad łąkami po obu stronach rzeki – cisza … Idziemy. Ubezpieczam się: dwóch ułanów jako ubezpieczenie przednie, posuwamy się jakieś 50 metrów za nimi – ja, dwaj ułani i pionier z siekierą. Po kilkunastu metrach sytuacja zmienia się. Ja idę jako ubezpieczenie, a kilkanaście metrów za mną suną cicho wszyscy ułani. No cóż! – klnę w duchu; rozumiem ich. Ja też czuję się nieswojo, ale pokazać tego po sobie nie wolno. Bez słowa, zgadzam się na tę sytuację, idziemy naprzód. Nareszcie jest mostek! Mostek?! – to solidny most zbudowany z podkładów kolejowych. Nasze taczanki – czołgi lekko przezeń przejść mogły. Ubezpieczam, ustawiam ułana na drugim brzegu rzeki i mówię: tam, w odległości jakichś 30 do 60 metrów, jest zagajnik, do którego prowadzi droga od mostku. Uważaj na ten kierunek, jeśli coś zauważysz, skacz na naszą stronę i melduj. Wracam do reszty moich chłopców i popędzam pioniera: jazda do roboty, zwalamy most. Chłop patrzy na mnie i dziwi się: jak? Tą siekierą? – Ma rację, ale cóż, trzeba jakoś zaradzić. Włażę pod most. Woda sięga mi aż do kolan, nalewa się do butów. Podkłady są przybite do przęsła potężnymi gwoździami. Trzeba spróbować, może uda się odbić choć jeden podkład. Wołam pioniera: dawaj siekierę, ja już i tak jestem mokry. Ustawiam się mocno – zamach siekierą i walę w podkład z całej siły / a przyznam się, że ułomkiem nie byłem, krzepę w ręku miałem /, huk! Echo roznosi się po łąkach i po zagajniku. Zatrzymuję się i nasłuchujemy. Cisza! Walę więc, ile mam siły. Gwoździe pod uderzeniami zaczynają puszczać. Przyspieszam to bicie w podkład, aby jak najszybciej go zerwać. Gwoździe puściły, podkład zerwany. Wyskakuję na brzeg. Wtem przybiega ułan, który ubezpieczał nas na drugim brzegu i mówi: „Panie poruczniku, czy mogę być tu z panem? Straszno być samemu”. Odpowiadam zatem: „Stój tu i uważaj na drugi brzeg”.
Zerwane podkłady ściągamy na nasz brzeg. Wyznaczam kaprala jako dowódcę rzeki aż dołączą do 4 szwadronu. Następnie: zameldować się u dowódcy szwadronu, po drodze zaś zniszczyć wszelkie przejścia przez rzekę / nb. więcej ich nie było /. Sam zaś wracam na placówkę. Kilometr drogi, noc jasna, księżyc w pełni, z mglistych oparów od czasu do czasu wynurzają się ciemne kopy siana. Nie powiem, bym był wówczas w bohaterskim nastroju. Różne myśli przelatywały przez głowę: tam leży zabity, a może tylko ciężko ranny Maciek / ppor. M. Prószyński, pasierb gen.W. Andersa. Byliśmy kolegami w gimnazjum w Równem, on poszedł do kadetów we Lwowie. Leżą tam zabici ułani, może są też wśród nich Niemcy. Czekają na świt.
Wspomnienie dowódcy plutonu w szwadronie ciężkich karabinów maszynowych 7 Pułku Strzelców Konnych, kawalera Srebrnego Krzyża Orderu Wojennego Virtuti Militari, podporucznika rezerwy Michała Mazurkiewicza:
Leżę w trawie przy plutonie. Jak się później okazało, 17 pułk poszedł do walki, nas pozostawili w odwodzie. Odzywa się artyleria. Próbuję spać, nie mogę, moi za to strzelcy śpią, jak zabici. Mija godzina, może więcej; zaczyna szarzeć. Kanonada ucicha stopniowo. Zasypiam. Budzą mnie o świcie. Zajmujemy skraj lasu. Z mgły od strony linii wyłania się folwark. Widzę nasze szwadrony kłusujące pośpiesznie do folwarku. Wkrótce dostaję rozkaz podciągnięcia tam karabinów maszynowych. Na obszernym dziedzińcu pułk poi i karmi przemęczone konie. Do pobliskiej chałupy wnoszą na rękach rannych. Obok gromadka gapiących się chłopów. Któryś z podoficerów każe im przynieść ze stodoły słomy dla rannych. Chłopi z rękami w kieszeniach stoją, żaden się nie rusza. Strzelcy wnoszą nową partię pokrwawionych rannych, kładą na ziemi i biegną po słomę. Chłopi stoją dalej i tępym wzrokiem patrzą na nas i na rannych. Doskakuję do nich z kolbą rewolweru… pomogło. Ruszyli się ociężale po słomę, przynoszą z bezmyślną obojętnością. […] Jadę w szpicy z dwoma taczankami. Z bocznej dróżki wpada na nas motocykl z przyczepką; w przyczepce zabity strzelec, motocyklista woła do nas, wskazując ręką, że tam w bagnach są Niemcy. Skręcamy we wskazanym kierunku: przed nami w słońcu za rzeczką rozległe błotniste łąki. Rotmistrz wysyła szperaczy przednich i bocznych. Szperacze jakoś ociągają się i nie mogą się od nas oderwać. Cholera!… Daję ostrogi „Wampirowi” i z rewolwerem w ręku kłusuję do rzeczki, wpadam na chwiejący się mostek, na drugą stronę i sadzę na wprost przed siebie „wypatrując oczy”. Jest mi bardzo niewyraźnie, na łąkach, w mokradłach, są Niemcy z bronią maszynową. Wjeżdżam w nich kłusem ze zwykłym pistoletem w ręku i to na takim drągu jak „Wampir” (bodaj najwyższy koń w pułku). Ponieważ wiem, że za nic już nie zawrócę, pozostaje mi więc brnąć naprzód; ta krótka myśl rozstrzyga wszystko i walę kłusa przed siebie. Zaczyna gwizdać z lewej i prawej strony, przede mną, za mną, bo i nasi strzelcy widocznie odpowiadają. Są to pojedyncze strzały karabinowe, przeplatane krótkimi seriami. Nagle w kępie sitowia przede mną bajorko i hełm niemiecki. Krzyczę: „Ręce do góry, Hände hoch!” Wyłazi Niemiec, karabin na ziemi, zakłada ręce na głowę i zwraca się do mnie. Wskazuję mu kierunek w tył, grożę rewolwerem i ruszam naprzód, tym razem już stępa. Szperacze kilkadziesiąt metrów za mną przejmują Niemca i odsyłają go dalej w tył. I znowu z sitowia wyłazi dwóch Niemców z uniesionymi rękami. O kilkadziesiąt metrów przede mną podrywa się Niemiec z karabinem w rękach, potyka się nagle i wali na ziemię. Zrywam konia, dojeżdżam: Niemiec drga, palcami drapie ziemię. Dostał… Wymiana pocisków wzmaga się. Nieprzerwany świst i jęki najbliższych pocisków. Pcham konia naprzód. Z lewej strony widzę w oddali samochód osobowy ugrzęźnięty w bagnie i przy nim dwóch żołnierzy w mundurach „khaki”, a więc – nasi. Zrywam w galop w ich stronę, podjeżdżam. To samochód adiutanta brygady, obok dwóch poruczników. Pytają mnie, czy przyjrzałem się ostatniemu Niemcowi. Odpowiadam, że już kończy, widziałem go w drgawkach. Spojrzeli na siebie i na tym skończyło się spotkanie. Tymczasem szpica, a za nią szwadron zajmował i czyścił całe błonie. Strzelanina wreszcie ustała, Niemcy pojedynczo podnosili się z zagłębień terenowych i poddając się szli na wprost naszych strzelców. Wracając do taczanek spotkałem porucznika, który oglądał zabitego Niemca (młodego zupełnie chłopaka, niskiego wzrostu) i ku mojemu zdziwieniu obliczał kroki do jakiegoś oddalonego punktu. Przemknęło mi przez myśl, że tak na polowaniach oblicza się trudny dobry strzał. Odczułem niesmak i zrobiło mi się żal zabitego Niemca. Pierwszy raz i ze wstydem przyznaję, że ostatni.
Cytowane fragmenty pochodzą z artykułu Grzegorza Kromkowskiego pt. “Wiatr wrześniowy rozgonił już dym…” Wspomnienia kawalerzystów i artylerzystów konnych z walk nad Bzurą w 1939 roku, opublikowanego w 26. tomie “Kutnowskich Zeszytów Regionalnych”. Zachęcamy do lektury.